Felieton społeczny

Kolekcjonerzy relikwii [Felieton]

Dostałem ostatnio propozycję pracy przy meczu ligowym siatkówki. Praca polegała na staniu i pilnowaniu wejścia na płytę. Profesjonalnie nazywa się to chyba służba porządkowa, ale na szczęście, w przeciwieństwie do ligowych meczów piłki nożnej, tutaj nie trzeba było robić żadnych porządków. Fanem siatkówki nie jestem, więc potraktowałem to jak okazję do zarobku w nudną niedzielę, na którą nie miałem żadnych planów. Tym bardziej więc zabawne wydało mi się jak jakiś ojciec z małym, średnio kumatym brzdącem na rękach podbiegł po meczu do jednego z siatkarzy i niemal ze łzami w oczach prosił o autograf, niczym Kraśko o wybaczenie na Instagramie. Co jeszcze zabawniejsze, mówił, że to dla syna. Syn w tym czasie nawet nie patrzył na tego dużego pana w krótkich spodenkach i koszulce z numerkiem, a bardziej zainteresowany był czymś (tylko on wie czym) na trybunach. Gdy za kilkanaście lat stary powie mu jaki łup wywalczył dla niego to młody machnie tylko ręką, bo nie będzie pamiętał ani tego meczu, ani tego wybitnego osobnika, który poświęcił się i podpisał dla niego kartkę wyrwaną z zeszytu. Pamiątką będzie to więc tylko dla zajaranego siatą ojca, a nie dla syna, bo co to za pamiątka jak nie pamiętamy skąd się wzięła.

Zastanawia mnie w ogóle fenomen autografu. Czy kawałek papieru podpisany przez osobę mniej lub bardziej wybitną przestaje być zwykłym kawałkiem papieru? Przecież nie nabiera żadnych supermocy, ani nie przesiąka zapachem celebryty który muskał go swoimi nieskazitelnymi paluszkami. Sami moglibyśmy się podpisać i miałoby to taką samą wartość. Żadna z gwiazd nie jest przecież półbogiem, a normalną osobą, która ma tylko i aż niesamowity talent lub jest tytanem pracy. Miałoby to jeszcze jakąś większą wartość gdyby takich egzemplarzy było tylko kilka na cały świat. Fakt jest taki, że większość znanych osób produkuje autografy masowo jak Patryk Vega filmy. Niektórzy wycwanili się tak, że rozdają wydrukowane gotowce. Fakt, że ktoś się jara wydrukowanym autografem jest już kompletnie absurdem do kwadratu.

Sam mam kilka autografów mojej ulubionej artystki. Może to trochę hipokryzja, ale choćbyś był najbardziej zatwardziałym antysocjalistą to i tak przyjmiesz wszystkie świadczenia socjalne jakie daje państwo, bo skoro dają to wezmę. Czy to oznacza, że od razu po przyjeździe do domu zrobiłem z wszelkich podpisów ołtarzyk i codziennie rano i wieczorem oddaję im pokłon? Nie. Leżą gdzieś w kącie, a zdecydowanie cenniejszą pamiątką jest dla mnie fakt, że mogłem z osobą którą cenię chwilę porozmawiać, wymienić się spostrzeżeniami, zapytać o coś co mnie ciekawi. Mam wrażenie, że coraz częściej osoby znane traktuje się jak maszyny które mają nam coś dostarczyć, a spotkania z nimi jak okazję do zdobycia łupu w postaci zdjęcia czy autografu. Czy nie jest bardziej wartościowym poświęcenie czasu na zamienienie kilku słów i poznanie drugiego człowieka niż na pstrykanie głupich zdjęć? Później chwalimy się tymi zdobyczami przed znajomymi. Po co? Żeby udowodnić im, że spotkaliśmy się z kimś rozpoznawalnym? Co to za osiągnięcie jeśli zamieniliśmy to w spotkanie z błyszczącym manekinem zamiast z człowiekiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *