Gość Coś Nowego

Starość byłaby piękna

Bycie aktorem jest nie lada wyzwaniem, ale najważniejsze to mieć wsparcie najbliższych i czas na realizację pasji. O tym, jak wszystko ze sobą pogodzić, a także o spektaklu „Czworo do poprawki” w rozmowie z Marcinem Korczem.

Klaudia Bzducha, Coś Nowego: Zakończył się spektakl „Czworo do poprawki”, który premierowo wystawiliście w Lublinie, w Centrum Spotkania Kultur. Co miał on przekazać widzom?

Marcin Korcz: Jestem aktorem, który przyjechał wykonać tu swoją pracę. Wolałbym nie bawić się jednocześnie w teoretyka teatru. Niech każdy według własnego uznania i własnej wrażliwości interpretuje przedstawienie. Licentia poetica. Jeśli ktoś w „Czworo do poprawki” widział tylko komedię- ok. Jeśli ktoś zobaczył coś innego, też dobrze. 😉

K.B: Mówisz, że przyjechałeś tutaj, by wykonać swoją pracę. Dlaczego aktorstwo? W młodości trenowałeś przecież długodystansowe biegi przełajowe.

M.K: Miłością do sportu zaraził mnie tata- nauczyciel WF-u. Teraz może niczego już nie trenuję, ale wciąż, z pasją, acz w stylu rekreacyjnym testuję różne dyscypliny. Genu nie wydłubiesz- jak to mówią.

A aktorstwo? Jest to pewien zbieg okoliczności. W liceum moja wychowawczyni zabierała nas na wycieczki do krakowskich teatrów. Jakoś na początku drugiej klasy byliśmy na przedstawieniu „Wszyscyśmy z jednego szynela” Rafała Kmity. Byłem tym spektaklem oszołomiony. Wracając do domu myślałem tylko o jednym- też chce się tak kiedyś „wygłupiać” na scenie, jak aktorzy tego przedstawienia. Kilka dni później wchodząc do swojego liceum zobaczyłem plakat Studia Aktorskiego Doroty Pomykały informujący o naborze- przygotowywali tam do właściwych egzaminów do Szkół Państwowych. Odebrałem to jako znak. Pojechałem spróbować, przyjęto mnie. Przez dwa lata w każdy weekend jeździłem więc do Katowic na zajęcia aktorskie. Z perspektywy czasu myślę sobie, że było to szalone. W każdym razie efektem tego „poświęcenia” był zdany egzamin do PWSFTviT w Łodzi. Dalej wszystko potoczyło się właściwie samo, jak lawina.

K.B: Chciałam powiedzieć, że dostałeś się do Szkoły za pierwszym razem i to jest naprawdę niezwykłe.

M.K: Prawda jest taka, że z tysiąca kandydatów, którzy starają się dostać na pierwszy rok, zaledwie 30-40% jest przygotowanych. Z tego, predyspozycję do zawodu ma 60%. Wychodzi tak, że zostaje około 200 osób, pomiędzy którymi toczy się rywalizacja. Z tej całej liczby, 150 osób to kobiety, a 50 to mężczyźni. Prawdopodobieństwo, że przyjmą mężczyznę, który się przygotował i ma predyspozycję, jest stosunkowo duże. Oczywiście, pojęcie predyspozycja do zawodu, jest mocno enigmatyczne. Ale kiedy obserwujesz kandydatów na egzaminach, a jako student miałem taką możliwość- po prostu czujesz kto ma te „smykałkę”, a kto jej nie ma.

K.B: Teraz jesteś aktorem teatralnym i telewizyjnym – czy znajdujesz czas na ten sport, zainteresowania?

M.K: Muszę. W ten sposób odpoczywam. 😉 Chociaż przyznam, że narciarsko ten sezon mam fatalny. Na szczęście w tamtym roku miałem dużo czasu na odkrywanie kitesurfingu. Zwłaszcza na Półwyspie Helskim, ale też i za granicą. Jest wspaniały. 😉

K.B: Dwa lata temu brałeś udział w programie „Taniec z Gwiazdami”, gdzie udało Ci się dojść do półfinału. Jak wspominasz ten program?

M.K: Jestem pokoleniem, które wychowało się na „Tańcu z Gwiazdami”. Kiedy byłem mały, oglądałem pierwsze edycje. Wtedy wygrywał Olivier Janiak. Właściwie nie miałem chwili zawahania, kiedy dostałem propozycję. Tym bardziej, że sam kiedyś myślałem, żeby zostać zawodowym tancerzem. W każdym razie. To była naprawdę fantastyczna przygoda. Trochę uzależniająca pod względem ilości adrenaliny. Live to niesamowite napięcie, olbrzymia presja, ale kiedy oswoisz ten stres- zabawa jest przednia.

K.B: Czytałam, że Twoja babcia Zosia, była największą fanką.

M.K: Zocha jest w ogóle fantastycznym człowiekiem. Jakby każdy w kwiecie swojego wieku zachowywał się tak jak ona, był wciąż tak pozytywnie nastawiony do życia, „życie na polskiej emeryturze” wydawałoby się bajkowe…

K.B: Bycie aktorem to życie w ciągłym biegu, udział w wielu wydarzeniach. Ciebie mimo to, ciężko spotkać na ściankach. Dlaczego unikasz tego świata show biznesu?

M.K: Ja uwielbiam swój zawód. To sprawia mi dużo radości. A te wszystkie okoliczności, gdzie muszę iść na ściankę na premierze filmu, to trauma. Mam z tym duży problem. Nie wiem nawet dlaczego, ale nie interesuje mnie to. Mam wystarczająco dużo pracy, kolejnych propozycji, że nie potrzebuję chodzić na ścianki, by być jeszcze bardziej rozpoznawalnym. Na razie tego nie potrzebuję, a zobaczymy co będzie dalej.

K.B: Gdybyś miał wybierać między teatrem a telewizją – na co byś się zdecydował?

M.K: Pół roku temu, powiedziałbym, że zdecydowanie wybieram pracę przed kamerą. Bo to koncentracja tu i teraz. Ewentualnie masz doubla lub dziewiętnaście doubli, bo tak też się zdarza. Ale jest to praca, której później już nie powtarzasz. To jest konkret. W przeciwieństwie do pracy w teatrze dramatycznym, której powtarzalność powodowała we mnie pewną irytację. Wprawdzie zawsze staram się szukać w postaci czegoś nowego, innego, ale jednak- mimo wszystko- pojawiała się pewna rutyna. Właśnie. Tyle, że przez te ostatnie pół roku miałem możliwość zagrania w dwóch przedstawieniach komercyjnych (przyp. „Czworo do poprawki” i „Ślub doskonały” w Teatrze Kwadrat), które rzuciły nowe światło na moje postrzeganie teatru. Głównie jeśli chodzi o namacalność zadowolenia widza. Jeśli dobrze podam kwestie, w dobrym rytmie, z ciekawą intonacją- widz się śmieje. Więc tu i teraz dostaję aprobatę za pracę, którą wykonuję. To dla mnie duża nowość w tym zawodzie. Na ten moment mojej kariery, to mi się podoba.

K.B: Zagrałeś w swoim życiu już wiele ról, m.in. w serialu „Przyjaciółki”, „Rodzina Zastępcza” czy teraz w „O mnie się nie martw”. Którą z tych ról najlepiej wspominasz?

M.K: Każdą, bo w każdej było coś, co mi się bardzo podobało. Na tym trochę polega aktorstwo- takim konstruowaniu swoich postaci, żeby je po prostu lubić. Tak więc lubię Dagmara z „Przyjaciółek”. To czysty wygłup. A wygłupiać się- uwielbiam. Bawić się tekstem, zmieniać go, improwizować. Postać Dagmara daję te przestrzeń. Dużo satysfakcji dostarcza mi również postać Pawła Radeckiego w serialu „O mnie się nie martw”. To też zasługa moich parterów- Oli Adamskiej, czy Stefana Pawłowskiego, z którymi bardzo się lubimy, wspieramy. To bardzo ważne, kiedy spędza się ze sobą tyle czasu… W ogóle mam szczęście do ludzi, z którymi pracuję.

K.B: Na koniec chciałabym zapytać – gdybyś mógł życzyć sobie czegoś na nadchodzący czas, co by to było?

M.K: Tak stricte zawodowo?

K.B: Zawodowo, prywatnie – pełna dowolność (śmiech)

M.K: Chciałbym nie tracić chęci do rozwoju, żeby nie utknąć w samozadowoleniu. Nie żebym to robił, ale coraz częściej przyłapuję się na „aaa, zrobie to jutro, albo w przyszłym miesiącu…” Oczywiście ma to związek z ilością pracy i brakiem wolnego czasu, ale, też nie ma co ukrywać- starzeje się. Nauka języków obcych będzie mi przychodziła coraz trudniej…

K.B: Dziękuję bardzo za rozmowę.

Klaudia Bzducha

Studentka III roku Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej. Czynnie zaangażowana w Koło Naukowe Studentów Dziennikarstwa i Wydziałowy Samorząd Studentów WNS KUL. Ambitna i zawsze chętna do pomocy!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *