Gość Coś Nowego

Michał Pol o Pjongczangu, mediach społecznościowych i multimedialności

Nie odpuszczam dziennikarstwa, ponieważ bardzo, ale to bardzo to lubię. Nie ma nic przyjemniejszego niż mówienie i pisanie o sporcie.

Natalia Jasińska (Coś Nowego): Tak właściwie kim na obecną chwilę jest Michał Pol – koncernem medialnym, zwykłym dziennikarzem czy osobą, która kocha sport i dzieli się tym z innymi?

Michał Pol: (śmiech) Koncernem nie, bo pracuję dla koncernu medialnego. Nie tylko ja, ale inni dziennikarze w dzisiejszych czasach są poniekąd takim małym kombajnem, małym koncernem. W sumie to jest dobre określenie, bo każdy dziennikarz, który ma smartphonie, w kieszeni, ma taki mały wóz transmisyjny, może na żywo nadawać dla dosłownie miliona odbiorców. Mówię dosłownie, ponieważ wchodząc na fanpage Przeglądu Sportowego na Facebooku oraz OnetuSport to wspólnie mamy półtora miliona odbiorców i często my, dziennikarze, robimy tam live. Dziennikarz w dzisiejszych czasach nie pisze artykułów tylko do gazety i na tym nie kończy się jego praca. Dziś ten artykuł trafia również do internetu, gdzie trzeba go ładnie zilustrować. Również dziennikarz powinien swój artykuł rozreklamować: wrzucić go na Twittera, Facebooka. Powinien wytworzyć jakąś dyskusję pod nim, na przykład dodać go na Twittera z jakąś tezą, hasłem, które zaktywizuje jego kolegów, znajomych, odbiorców. Mało tego: powinien mieć swojego bloga lub robić vlogi, gdzie będzie pokazywać kulisy powstania artykułu. Na przykład tak jak to zrobił Tomek Włodarczyk w Monachium, gdzie przeprowadził wywiad z Robertem Lewandowskim. Mimo, iż wykonywał tam swoją pracę, pokazał również kulisy tego wywiadu na stadionie olimpijskim. Takie coś po prostu dobrze się sprzedaje w tym znaczeniu, że ludzie lubią coś takiego oglądać. Więc myślę, że każdy dziennikarz powinien na bieżąco komentować rzeczywistość na Twitterze, wrzucać fotki. Dziś każdy jest takim małym samodzielnym koncernem. Ja oczywiście jestem szefem newsroomu i mam mnóstwo różnych obowiązków stricte niezwiązanych z dziennikarstwem, np. organizacyjnych, na zewnątrz, rozmów z biznesem, załatwianiem reklam, formatów, ale nadal pozostaje dziennikarzem: trochę piszę choć mam na to bardzo mało czasu, ale chciałbym pisać więcej i lepiej. Prowadzę również kilka programów na stałe: Misja Futbol w Onecie czy La Liga Loca. Więc nie odpuszczam dziennikarstwa, ponieważ bardzo, ale to bardzo to lubię. Nie ma nic przyjemniejszego niż mówienie i pisanie o sporcie.

NJ: Cały czas mówi Pan o Twitterze, więc jak Pan go traktuje: jest on pracą czy raczej robi Pan to dla siebie? 

MP: Nie traktuje tego jak pracę, choć poniekąd jest on pracą, ponieważ ja narzuciłem sobie rolę takiego Social Ninja – jest to osoba, która dba o markę w Internecie. W dzisiejszych czasach zatrudniamy taką osobę do tweetowania, prowadzenia Facebooka, żeby w specyficzny sposób wrzucała linki czy rozmawiała z naszymi internautami. Tworzą po prostu kontent. Ja właśnie to robię, ponieważ bardzo to lubię. Lubię zacząć poranek od wrzucenia najfajniejszych tekstów, jakie tego dnia się ukazały w Przeglądzie. Twittera traktuję z jednej strony jako narzędzie do inspiracji, czytam to, co inni dodali, jakie linki wstawili. To jest swojego rodzaju agencja internetowa. Z drugiej strony sam taką agencją informacyjną jestem, dodając linki do newsów, które ukazują się na łamach Przeglądu. Komentuję również wydarzenia, które wszyscy oglądamy. W ogóle media społecznościowe pozwalają w nowy sposób przeżywać wydarzenia sportowe. Jest mecz i zupełnie inaczej przeżywasz ten mecz oglądając go samemu w domu, a inaczej się go ogląda w domu, ale mając w ręku Twittera i patrząc jak inni komentują. Można się kłócić czy był karny czy go nie było, wrzucać i tworzyć memy. To jest nowe przeżycie, nowy rodzaj spędzania wolnego czasu. To jest infotainments, czyli bawimy się informacjami. Trudno nazwać to pracą, tutaj się wszystko przenika. Doszliśmy do czasów, gdzie zabawa z pracą, zwłaszcza w dziennikarstwie sportowym, się przenika.

NJ: Często powtarza Pan, że na podstawie swojego bloga buduje swoją markę. Czy uważa Pan, że w dzisiejszych czasach młodym osobom jest trudniej wyrobić tę „swoją markę” dlatego, iż jest tych blogów coraz więcej i trudniej jest nam się przebić?

MP: Tak, dokładnie. Dzisiaj oferta jest olbrzymia. Teraz jest mnóstwo vlogów i dziennikarzy. Kiedy ja zaczynałem może ze trzech dziennikarzy miało blogi. Ludziom się po prostu nie chciało. „Gdzie ja, ja pisze do gazety i jeszcze mam tu siedzieć i napisać coś, i to jeszcze gdzie, do Internetu!? co ja z tego będę miał?” Ja od 2009 roku robiłem vlogi, czyli z różnych miejsc kierowałem na sobie kamerę, pokazywałem kulisy tego co robię. W 2013 roku niestety przestałem to robić bo po prostu nie miałam już na to czasu. Oczywiście wtedy jak był blog i na tym blogu był jakiś konkurs to było coś unikalnego, a dzisiaj tego jest mnóstwo. W chwili obecnej blogi wychodzą z mody. Teraz jest fanpage na Facebooku, YouTube, Twitterze. Twitter jest bardzo branżowy i bardzo go polecam wszystkim ze środowiska sportowego. Oczywiście YouTube ma inną siłę angażowania, a jeszcze inną ma Facebook. Ta ilość fajnych rzeczy do skonsumowania,  przeczytania, zobaczenia jest tak duża, że ja już właściwie nie mam na nic innego czasu, bo staram się wszystko oglądać co robią inni, inspirować się tym. Więc jest bardzo mało czasu na coś innego i też nawet do pracy nie przyjmę wszystkich ludzi, bo po porostu nie mam jak. A spotykam różne ciekawe osoby z ciekawymi pomysłami. Choć Internet jest z gumy i wszystko się do niego zmieści to już nie wszystko można wyeksponować na stronie główniej. Na  przykład żeby coś na 30 minut trafiło na główną stronę Onetu jest długa kolejka. Młodzi ludzie w dzisiejszych czasach mają bardzo trudną pozycję, nawet jeśli są nieźli i mają pomysł no to gdzie i jak robić. Jest po prostu tak dużo osób! Nas było paru. Przecież na Twitterze był czas, gdzie rozmawiałem tylko ze swoim kolegą Rafałem Stecem, który siedział obok mnie przy biurku, bo nie było nikogo innego, byli angielscy dziennikarze, angielskie media, ale nie było tego co dzisiaj, czyli po prostu są wszyscy, którzy są bardzo ciekawi.

NJ: Czy było Panu trudno przejść z mediów tradycyjnych do internetu? 

MP: Ooo, to było bardzo łatwe. To się stało tak płynnie i w dodatku na początku. To się stało z pasji. Media internetowe mi bardzo odpowiadały, od razu się w sobie zakochaliśmy ze wzajemnością. Pamiętam jak w 2002 roku robiłem podczas mundialu w Japonii, Korei relację – w sumie to nie wiem, ale była to chyba pierwsza relacja live w polskim Internecie. Internet od razu polubiłem i się z nim oswoiłem. Więc kiedy powstał Twitter to dość szybko go założyłem, a jak pojawiła się możliwość założenia bloga też to zrobiłem. Po porostu się tam realizowałem, nie z musu, a wręcz przychodziło mi to w bardzo naturalny sposób. W przypadku wielu moich kolegów minęły lata zanim zrozumieli, że nieważne czy im się to podoba czy nie, to po prostu muszą, bo inaczej ten pociąg odjedzie bez nich. Miałem taką sytuację, że mogłem do tego Internetu wskoczyć dosyć szybko. Na Euro 2008, będąc dziennikarzem Gazety Wyborczej, pojechałem z kolegą operatorem i robiliśmy video, które jeszcze wtedy mało kto oglądał, ponieważ portale nie miały takiej siły jak dzisiaj. Ale już stamtąd robiliśmy video, a to był takiego swojego rodzaju poligon, bo jednak to nie była telewizja. Do Internetu się robi troszkę inaczej, są to krótsze formy. Wszystko to wypracowaliśmy. Pamiętam jak później dzięki temu pojechałem z operatorem na mundial w RPA i robiłem stamtąd wyłącznie video. Wtedy to nawet nie było się kim inspirować, bo nikt na świecicie tego nie robił. Okej, patrzyłem na The New York Times, ponieważ oni też mieli tam operatora i kręcili, ale co oni robili? Stawiali faceta na tle stadionu i coś tam mówił, a my jeździliśmy: na farmę, safari i kręciliśmy wśród żyraf i słoni zapowiedź meczu. Pamiętam jak na farmie krokodyli, robiliśmy zapowiedź meczu Brazylii z Holandia i wtedy Brazylię porównaliśmy do krokodyla nieruchałego, ale który jak kłapnie paszczą to…. Więc mi było bardzo łatwo przejść do Internetu i ja już tam byłem w momencie w którym nagle okazało się, że jest to medium, gdzie można zarabiać na siebie również swoją aktywnością w mediach społecznościowych. Więc muszę przyznać, że w moim przypadku przyszło to bardzo, bardzo płynnie, z resztą pewnie dlatego dostałem tę nagrodę Grand Press Digital i było mi bardzo przyjemnie, nawet nie z samej nagrody ale z faktu, iż była to pierwsza nagroda i że w kapitule zasiadali przedstawiciele Google’a i to oni docenili dziennikarza sportowego, bo nominowani byli również dziennikarze ekonomiczni, polityczni i wydawało się, że to oni zgraną tę nagrodę. A tu ktoś niespodzianka, ktoś docenił aktywność w sieci dziennikarza sportowego.

NJ: Czy są dla Pana ważne nagrody czy raczej to, co Pan robi i działa, jakie emocje wywołują na przykład Igrzyska Olimpijskie?

MP: Nie, największą nagrodą jest być i widzieć na własne oczy, słuchać Mazurka Dąbrowskiego na Igrzyskach czy na żywo oglądać mecz reprezentacji Polski i pierwszą historyczną wygraną z Niemcami. Żadna nagroda, nawet finansowa, by tego nie zrekompensowała. Tę Grand Press Digital bardzo sobie cienię, ponieważ ktoś docenił moją drogę. Ostatnio bardzo się związałem ze środowiskiem para-olimpijczyków, byłem attache w Rio i teraz w Pjongczangu i to jest dopiero nagroda. To jest dla mnie urlop – być tam. Na tych Igrzyskach jest duch prawdziwego sportu: jest fair play, jest pokonywanie własnych barier. To wszystko, po co sport został stworzony. Słuchając opowieści tych wszystkich osób, ładuję akumulatory. W roli attache prasowego, kiedy ktoś zdobywa medal, spełnia się, jego życie się odmienia, ja jestem pierwszą osobą, której wpada w ramiona i idziemy razem do strefy, gdzie on czeka na wywiady, o ile jest ktoś, kto chce go przeprowadzić. Potem czekamy na kontrolę dopingową, następnie na ceremonię dekoracji, a ja mogę sobie z tą osobą rozmawiać – nie jak dziennikarz przez pięć minut, ale mam go na wyłączność.

NJ: Mnie się bardzo podobał materiał Krzysztofa Gonciarza z Igrzysk Olimpijskich, ponieważ pokazał on inną stronę tych zawodów. Nie pokazał tylko jak ktoś startuje i przegrywa, ale pokazał, że inni mają za sobą sztab a my go nie mamy. My musimy radzić sobie sami. 

MP: No właśnie i tutaj jest tak samo, że ci najlepsi paraolimpijczycy ze Stanów,  Kanady czy Anglii mają sztaby. Na przykład Brian MacAdam z Kandy, niedowidzący, który zdobył 13 złotych medali, ale on ma sztab, bo jest już wielką gwiazdą, ponieważ promuje tam paraolimpiadę, a tam jest to bardzo dobre jeśli chodzi o marketing. Ma też sowich serwis-manów i masażystów, fizjoterapeutów, a nasz zawodnik, który z nim rywalizuje ma przewodnika, bo też jest niedowidzący i ten przewodnik smaruje mu narty, robi po porostu wszystko. I dodajmy, że robi to zupełnie za darmo. Kiedy z nim trenuje w Polsce, to w weekendy, bo po prostu robi to z pasji żeby mu pomóc i dobrze, jak mu zwrócą za benzynę i to jest cała nagroda. Dla mnie jest to naładowanie akumulatorów, kiedy mogę z takimi osobami przebywać. Nie są nastawieni na pieniądze, ale na spełnianie i realizowanie życiowych marzeń. To jest najwyższa nagroda w tym zawodzie.

NJ: A jakie jest największe Pana marzenie?

MP: Nie umiem tak powiedzieć, ponieważ co chwile łapie się na tym, że dzieje się coś, o czym nawet nigdy nie marzyłem żeby to przeżyć, a to się właśnie spełnia. Na przykład zupełnie przez przypadek rozmawiałem z prezesem Polskiego Komitetu Paraolimpijskiego jak im pomóc i nagle pytanie: „A może ty byś został attache?”  właściwie to czemu nie –  dobra. Tu nawet nie chodziło o wyjazd do Rio, bo już byłem tam na mundialu w piłce możnej i się napatrzyłem, a nawet zmęczyłem Rio, ale możliwość mieszkania w wiosce olimpijskiej, a przede wszystkim pójście z zawodnikami w ceremonii otwarcia. Ja to relacjonowałem, byłem po drugiej stornie i nagle znalazłem się po tej drugiej. Kiedy myślałem, że już mnie nic bardziej emocjonującego nie może spotkać, jak przejście po stadionie Maracana i wołać „Poland!” z naszymi zawodnikami, to tu nagle przychodzi propozycja –  co było dla mnie niesamowite, że dziennikarzowi sportowemu to zaproponowali, żeby pobiec w sztafecie z ogniem olimpijskim w Korei, tym zmierzającym do Pjongczang, ale my akurat na odcinku pod Seulem w Seongnam. I nagle okazuje się, że w tej ekipie biegnącej z ogniem jest Janina Ochojska, Marek Kamiński, Ewa Błaszczyk, jest pani z fundacji Niesiemy Dzieciom Pomoc i nagle dziennikarz sportowy. Oczywiście biegłem z tym zniczem 200m, bo każdy tylko tyle miał. Trwało to dokładnie 3 minuty, Notabene co zabawne, wiedziałem przed wylotem, że będę biegł od 9:37 do 9:40, i tak było. U Koreańczyków wszystko jest perfekcyjnie dopięte na ostatni guzik. Emocje, jakie temu towarzyszyły, jak nas nakręcano, jak uczono, jak zapalaliśmy tę pochodnie miedzy sobą, jak tłumy ludzi, dzieci z przedszkola, starsi, krzyczeli powtarzając za djem „Michał, biegnij!” – to było bardzo zabawne. Bardzo duże przeżycie. Nie mogę powiedzieć, że ja o tym marzyłem, bo mi to nawet nie przyszło do głowy, że jest taka opcja, a nagle bum i jest. Więc nie mam marzeń jakiś szczególnych poza takimi, żeby rodzina była zdrowa czy dzieci studiowały.

NJ: Skoro już Pan wspomniał o rodzinie – jest Pan osobą, która pracuje w mediach, działa cały czas na telefon, ma go ciągle przy sobie. Jeżeli musi się Pan wyłączyć z sieci nie boi się Pan tego, że coś go omija?

MP: Taaa… Nie wyłączam się nawet na spotkaniach rodzinnych. Czasem nawet  przerywam je, żeby zajrzeć, co się dzieje na świecie. To jest niestety uzależnienie tak daleko posunięte, że jak leciałem do Pjongczang i byłem zupełnie wyłączony, bo w samolocie nie ma Internetu, to miałem poczucie, że coś mi umyka, że po prostu czegoś nie wiem. Tam się coś dzieje i wiadomo, że nie da się tego wszystkiego nadrobić, bo później jest już tyle innych informacji. Jest coś takiego jak uzależnienie od informacji, od bycia podłączonym. Jak człowiek nie jest to, od razu jest taka irytacja, po prostu taki syndrom odstawienia. Jest to pewnie takie samo uzależnienie, jak od alkoholu czy emocji, że na odstawienie reagujemy nerwowo. Zdaję sobie sprawę, że jest to dla mnie uzależnienie, ale nie jest to uzależnienie, z którym chciałbym walczyć. Jest to przyjemne uzależnienie, bo jest częścią funkcjonowania w społeczeństwie.

NJ: Czy uważa Pan, że dziennikarz w tych czasach powinien być multimedialny czy raczej powinien skupić się na jednym konkretnym medium i jednej konkretnej rzeczy i się w niej realizować?

MP: Powinien się skupić na jednej dziedzinie, w której jest dobry i nie ma nic w tym złego, ale na pewno powinien korzystać ze wszystkich kanałów informacyjnych, jakie ma do dyspozycji, czyli ze smartphone, w którym jest dyktafon, aparat i kamera, możliwość nadawania na żywo w mediach społecznościowych na YouTubie czy na Facebooku czy nawet Twitterze. Powinien umieć świetnie sobie poradzić w studiu telewizyjnym. Żeby już tylko nie o mnie, to Edyta Kowalczyk jest taką osobą, która znakomicie sobie poradziła, zupełnie nie próbując tego wcześniej i jako ekspert w studiu ze mną w Pjongczang, w programie Misja Korea czy jako reporterka pójdzie gdzieś z mikrofonem, to też zrobi świetny wywiad z każdym siatkarzem. Sama też umie zrobić studio i rozmowy. Wiadomo, stres temu towarzyszy, bo jest to na żywo np.: podczas Balu Mistrzów Sportu. Oprócz tego pisze do gazety jak i do Internetu, wrzuca na Twittera, robi filmiki. To jest właśnie taka multimedialność, a w dzisiejszych czasach nie można któremuś z tych elementów powiedzieć nie, ja tego nie umiem, nie da się, bo wtedy przyjdzie ktoś inny, kto to zrobi.

NJ: A jak Pan widzi w przyszłości wersję papierową Przeglądu Sportowego?

MP: Widzę i wiem, że ludzie dalej będą chcieli kupować Przegląd Sportowy, słyszeć szelest gazety, czytać to nie tylko w Internecie. Może nie wszystko będziemy tam wrzucać. Natomiast wiem, że nie może konkurować z Internetem, bo to musi być innego rodzaju dziennikarstwo. Musi być wokół, a nie zbudowane na newsie. Powinien to być raczej wywiad odnoszący się do tego newsa. Troszkę tutaj musiało się zmienić. Ja to widzę tak, że są ludzie, którzy na stacjach benzynowych tankują benzynę premium, tak i znajdą się tacy, dla których Twitter, media społecznościowe to troszkę za mało i będą chcieli usiąść w fotelu i przeczytać coś w gazecie wtedy kiedy chcą, a nie wtedy, kiedy akurat muszą być cały czas, bo coś im przepadnie.

NJ: Dziękuję bardzo za rozmowę. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *